wtorek, 21 października 2014

Self-publishing, 2,50 profitu i obklejanie drzwi nielubianym sąsiadom

No witam, witam!

Mimo, że nie pisałam przez dłuższy czas (prawie dwa tygodnie mnie tu nie było), nie był to dla mnie okres bezproduktywny. Ba, wręcz przeciwnie - był bardzo produktywny, stąd moja nieobecność. Mam do przekazania kilka wiadomości, kilka przemyśleń, a gdzie by tu je zamieścić, jeśli nie w moim malutkim kawałku internetu?

Najwspanialsze jest to, że skończyłam moją pierwszą, debiutancką powieść. Jest to dla mnie niesamowite przeżycie i ogromny motywator, gdyż nigdy nie podejrzewałam, że dociągnę "13" do końca. Oczywiście, mówiąc "skończyłam", miałam na myśli "napisałam zakończenie", gdyż czeka mnie jeszcze trochę pracy z edycją książki "w środku". Chciałabym ją przeczytać od deski do deski, jak czytelnik, który kiedyś, daj Boże, zdejmie ją z półki w księgarni i zaniesie do kasy (po czym zapłaci za nią około 35 złotych, z czego ja dostanę 2,50 , a resztę - wydawnictwo). Chcę poprawić to, co jest nieperfekcyjne i uczynić to perfekcyjnym. Taka będzie moja powieść - jak dla mnie, perfekcyjna. Dopracowana. Bez błędów logicznych, jak często się zdarza w powieściach młodych autorów (miałam kiedyś w ręku książkę, w której główna bohaterka w połowie zmieniła nazwisko... Niestety, nie pamiętam tytułu).
Wiecie, co jest w tym najlepsze? Że nigdy nie uważałam tego, co tworzę za sposób na wzbogacenie się. Nie chcę pławić się w kasie jak E.L. James lub Stephenie Meyer, jak dla mnie wystarczającą nagrodą będzie to, że ktoś przeczyta to, co stworzyłam, tak samo zakocha się w głównych bohaterach i napisze mi, powiedzmy, maila, w którym powie, jak bardzo podobała mu się moja powieść. Spyta, czy planuję napisać coś więcej, a ja odpowiem "Oczywiście, że chcę napisać więcej, póki żyję, będę pisać, bo to jedyna rzecz, która przynosi mi prawdziwe szczęście". Kto wie, gdzie los poniesie mnie za kilka lat, może postanowię spróbować sił w kryminałach, może napiszę horror na miarę mojego mistrza i mentora, Grahama Mastertona. Póki co, romans paranormalny to zdecydowanie mój konik i dobrze się w nim odnajduję. Może wreszcie zaczynam rozumieć pojęcie prawdziwej miłości, które przez wiele lat było mi obce i zaczęłam je odkrywać dzięki specjalnej osobie, która pojawiła się w moim życiu prawie dwa lata temu i czytała z zapartym tchem każdą stronę, jaką jej wysyłałam.
Mój strumień świadomości czasami doprowadza mnie do szaleństwa. Niestety, parę ostatnich nocy spędziłam na przeglądaniu ofert wydawnictw i, jako realistka, słabo oceniam moje szanse na wydanie książki bez wkładu własnego w sensie finansowym. Za to self-publishing jest coraz bardziej popularny i coraz bardziej krytykowany. Bo niby zalewa rynek niepotrzebnymi bzdurami, których nikt nie chce wydać, i dlatego ludzie płacą pieniądze za to, by ktokolwiek zwieńczył ich wypociny ładną okładką. Jak dla mnie, mam dwie opcje wydania mojej książki: wymieniony wyżej self-publishing, czyli zapłacenie firmie, która wyda moją książkę w, powiedzmy, 50 egzemplarzach, po czym będę mogła ją sprzedać rodzinie i znajomym (u których będzie się kurzyć na półce przez 100 następnych pokoleń), albo modlitwa do Boga Literatury, żeby gatunek młodzieżowego romansu paranormalnego nadal był na czasie.
I tu pojawia się problem. Kasiu, skoro nie chcesz za swoją pracę pieniędzy, to czemu nie udostępnisz pliku w .pdf i .epub dla wszystkich w internecie?
Otóż, mój drogi umyśle, już tłumaczę. Zawsze byłam zwolennikiem form papierowych książek. Chciałabym, by moja powieść miała okładkę, pachniała drukarnią, żeby ludzie wyciągali ją z torby w tramwaju i czytali między przystankami, ukradkowo czytali ją w pracy (pod biurkiem), żeby w jakiś sposób reprezentowała ideę, która mi przyświeca - chcę, by dotarła do jak największej rzeszy odbiorców (choć skierowana jest głównie do młodych). Chcę, by ludzie dostawali ją w prezencie na urodziny, owiniętą w kolorowy papier i zwieńczoną kokardką. Najchętniej podpisałabym każdy egzemplarz, pokazałabym, jak bardzo doceniam to, że ktoś wygospodarował parę godzin z własnego wolnego czasu, by zająć się moją powieścią. Naprawdę.
Oczywiście, jeśli uda mi się wydać formę papierową, od razu zadbam również o formę e-bookową, dla mniej tradycyjnych czytelników, żebyście mogli spokojnie czytać o losach Anastazji Lane na swoich Kindle'ach, iPadach i innych tego typu urządzeniach. Sama posiadam iPada, czytam na nim książki, jeśli nie mogę jakiejś nigdzie znaleźć, więc wiem, że to nie boli i że to wygodne, bo można nosić praktycznie całą bibliotekę w torbie. Dlatego nie zapomnę o was, nowocześni czytelnicy. :)

Tyle z moich planów na przyszłość, związanych z moją książką. Podsumowanie (dla tych, którzy nie lubią dużo czytać): Jestem za pojęciem "Sztuka dla sztuki", nie oczekuję pieniędzy za moją pracę, jednak zależy mi na tym, by była ona utrzymana zarówno w nowoczesnej jak i w tradycyjnej konwencji.


Skoro wyjaśniliśmy sobie parę kwestii, to chciałabym tylko wspomnieć o tym, że w ostatnią niedzielę, 19.10.14, udało mi się zobaczyć na żywo koncert Passenger'a w Berlińskim Columbiahalle. Cały czas mam wrażenie, że to był piękny sen, ale gdy patrzę na koszulkę którą kupiłam oraz na filmiki i zdjęcia, wiem, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Koncert był piękniejszy, niż mogłam sobie wymarzyć. Zaczynając od niesamowitego występu zespołu The Once, grającego jako support, kończąc na każdej osobno piosence wykonywanej przez samego Passenger'a, czyli Mike'a Rosenberga. Jeden człowiek powodował na widowni łzy, śmiech, chwile zadumy. Zawsze byłam sceptyczna w stosunku do koncertów i wszelkich imprez masowych, jednak tym razem odkryłam prawdę - po prostu chodziłam na złe koncerty. Wielokrotnie byłam na występach raperów, z których wracałam zadowolona, ale nie zachwycona. No i bardzo zmęczona, gdyż huk w klubie robił swoje. W Berlinie jednak zdałam sobie sprawę, że tak powinien wyglądać każdy koncert - zero pijanych lub zjaranych (albo oba) ludzi, tylko muzyka, wspólny zachwyt nad występem, czucie każdej nuty od czubka głowy aż po ostatni palec u stopy. I te emocje. Cholera. Szczególnie przy "Life's for the Living". 





To byłoby na tyle. Jeśli ktokolwiek miałby ochotę otrzymać ode mnie mailowo pdf z fragmentem mojej powieści (do oceny, recenzji, wytapetowania sobie pokoju, obklejenia drzwi nielubianym sąsiadom), proszę napisać swój adres mailowy w komentarzu lub w wiadomości prywatnej (mam nadzieję, że tu jakieś są). Tak czy siak, komentarz to najlepsze miejsce na zakomunikowanie mi, że jesteście gotowi poświęcić trochę cennego czasu na opowiedzianą przeze mnie historię. Oczywiście fragment będzie zawierał więcej, niż ten opublikowany na blogu, przygotuję pdf własnoręcznie. Mogę również przygotować epub, gdyby ktoś chciał.

Miłego wieczoru wszystkim :)

Kasia

środa, 8 października 2014

Trzy części? O dwie za dużo.

Sup dawg,

Pisanie powieści to dla mnie ostatnio droga przez mękę. Podczas, gdy kończę ją od pół roku, bo nie mogę się z nią rozstać (mimo, że zaczęłam już drugą), nie potrafię powiedzieć "papa" bohaterom, których wykreowałam. Mimo wszystko, nie mam ochoty pisać drugiej części, jadąc na motywach z poprzedniej. Nie rozumiem, dlaczego tak wielu pisarzy w dzisiejszych czasach wydaje MINIMUM trylogie. Nie rozumiem również tego, dlaczego autorzy nie umierają z nudów, ciągnąc ten sam motyw przez 3-4 części książki. Mówiąc szczerze, denerwuje mnie to, że nie mogę sięgnąć ostatnio po żadną książkę, która na końcu faktycznie się KOŃCZY, a nie daje drzwi otwartych dla sequelu. Sama stwierdziłam, że ja nie będę tym typem autora. Moje powieści będą się kończyć na ostatnim zdaniu ostatniej strony. Koniec, fin. Nie ma niczego więcej. Nic potem. Nic dodatkowego.

Nie tylko nie rozumiem autorów wspomnianych powyżej, ale również czuję dla nich odrobinę podziwu. Dajmy na to... Duet P.C. Cast i Kristin Cast, które w serii "Dom Nocy" wydały 10 książek, jadąc na tym samym motywie, do tego (jeśli dobrze pamiętam) dwa DLC, czyli dodatki, po które nawet nie miałam siły sięgnąć. To tak trochę, jak oglądanie Mody Na Sukces, tylko w wydaniu książkowym, z czego każda część ma cenę okładkową 32,99 i koniec końców za całą serię musisz zapłacić ponad 320 zł (jeśli akurat jakaś dobra dusza nie wystawia całości na OLX - pozdrawiam Sonię, która ofiarowała mi cały komplet w bardzo przystępnej cenie). I tu pojawia się pytanie: Skrajna miłość do bohaterów granicząca z obsesją,czy po prostu pragnienie zbijania pieniędzy na sławie pierwszej części przez 10 kolejnych?

Przypomina mi się od razu sytuacja z "Gwiazd Naszych Wina" Johna Greena, gdzie Hazel próbuje za wszelką cenę dowiedzieć się, co dzieje się po zakończeniu "The Imperial Affliction". Gdyby dostała do ręki sequel tej książki, najprawdopodobniej posikałaby się z radości. Czy właśnie tego chcą ludzie? Niekończącej się historii? Bo, jak dla mnie, nie wszystkie książki zasługują na drugie, trzecie, czwarte części. Są historie, które chciałoby się czytać w nieskończoność, ale są takie, które można tylko zepsuć poprzez kolejne odsłony...

Taki tam, strumień świadomości wieczorową porą w stanie podgorączkowym. Pozdrawiam spod koca (tak, tego za 9 zł z ikei).

Poza tym, z okazji tego, że ględzę o mojej powieści co chwilę (tak, wiem, przeżywam jak mrówka okres), chciałabym dać lekki przedsmak. Ot, tak, ponieważ mogę i ponieważ mam na to ochotę.

Rozdział 1 (fragment)

"Noc była spokojna. Przynajmniej taka się wydawała. Drzewa szumiały spokojnie, ale ja mimo wszystko nie mogłam zasnąć- cała sytuacja przytłaczała mnie. Bałam się. Nasłuchałam się opowieści, naoglądałam się horrorów i wyobrażałam sobie, jakie Paranormal Activity odstawi nam istota, która jest w tym domu. Jednak… Nie zapowiadało się na to. Tamten demon raczej wolał ciągać kobiety po schodach w dół za nogę, niż głaskać je po włosach. Stworzenie w tym domu wydawało się… Przyjazne. Strachliwe, ale przyjazne – choć może tylko tak sobie wmawiałam, żeby uspokoić samą siebie. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Czułam na sobie parę oczu, lecz nikogo nie widziałam. Próbowałam przekonać samą siebie o tym, że to wszystko mi się wydawało. W tym domu nie było żadnej istoty. Wymyśliłam to sobie. To w oknie to… To na pewno odbicie drzewa, albo zwyczajnie moja wybujała wyobraźnia. To z pewnością nie żaden duch. Przecież duchy nie istnieją. Paranormal Activity było nieprawdziwe. Przecież Ci aktorzy nadal żyją, skoro nakręcono następne części, w których występowali, prawda…? Zastanawiałam się już nad takimi pierdołami, że aż miałam ochotę sama zapłakać nad własną głupotą. Tak, Anastazjo, Ci ludzie żyją. Ten film był zmyślony. To byli aktorzy. A ty nie doświadczysz opętania ani nawiedzenia, jak w tych udawanych, reżyserowanych programach na Discovery Channel, gdzie duchy rzucają krzesłami albo malują „Widzę Cię” na lustrze. Może powinnam kupić tabliczkę Ouija? Zmęczenie dawało o sobie znać, bo moje powieki powoli opadały i zdaje się, że się zdrzemnęłam.
Gdy się obudziłam, było jeszcze ciemno. Jednak coś było nie tak – nadal czułam, że ktoś mnie obserwuje. To wrażenie doprowadzało mnie do szaleństwa. Podłoga skrzypnęła głośno, jakby ktoś na niej stanął.- To tylko wiatr, tylko wiatr. – szepnęłam sama do siebie. 
Żaden wiatr nie jest dobry dla okrętu, który nie zna portu swego przeznaczenia. 
Co?! Usłyszałam w głowie miękki głos młodego mężczyzny i mój mózg nie potrafił zdecydować, czy zwariowałam, czy nie. Zwariowałam. Na pewno. Na sto procent zwariowałam, odbiło mi. Przez przeprowadzkę.- To też był wiatr, wydawało Ci się, zwariowałaś.- szepnęłam. Każdy człowiek czasami słyszy głosy, prawda? To było całkowicie normalne.

To słowa Konfucjusza. Nie spodziewam się, by osoba taka, jak ty, mogła wiedzieć, kim był.

Teraz już byłam pewna, że mi odbiło. Nie dość, że słyszałam głosy z kosmosu, czy innych zaświatów, to jeszcze w dodatku zostałam przez nie, poniekąd, obrażona. Z jednej strony brakło mi powietrza i bardzo próbowałam nie zemdleć, a z drugiej moja duma została nadszarpnięta.- Kim jesteś? I dlaczego uważasz, że jestem głupia? 
Tego nigdy bym nie powiedział, nie wypada kierować tak niegrzecznych słów do damy. Choć zastanawiam się, czemu jeszcze nie zadałaś sobie trudu, by choć rozejrzeć się dookoła. 
Odwróciłam się tak szybko, że aż zabolała mnie szyja i prawie spadłam z łóżka. Ujrzałam za mną rozmytą sylwetkę chłopaka, siedzącą po turecku na moim nowym materacu. Wyglądał na rozluźnionego i łobuzersko się uśmiechał. Rzucał mi rozbawione spojrzenie spod czupryny potarganych, ciemnych włosów. Cała jego postać była stworzona z jakby… czarno- białej mgły, z wyjątkiem błyszczących oczu w kolorze pomarańczowym.  Chłopak był przerażająco chudy, ubrany w spodnie trzymające się na szelkach i zbyt dużą, białą koszulę. Całe ubranie było brudne, ale nie byłam w stanie określić pochodzenia tych plam. Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy, która była… Dziwna. W jakiś sposób urocza, jednak szpeciła ją duża blizna, zszyta krzywo czarną nitką, biegnąca wzdłuż prawego policzka.  Lewy kącik ust był pokryty strupem, z którego cieniutkim strumieniem sączyła się krew, kapiąca rozmywającymi się w powietrzu kroplami na nagie stopy. Jego oczy były bardzo podkrążone, lecz mimo wszystko… Nie mogłam spojrzeć nawet na bok, oczarowana jego urodą. 
Pozwól, iż się przedstawię. Jasper Montrose, potomek Thomasa i Sarah Montrose. 
Siedziałam w milczeniu, wpatrując się w niego w szoku. 
Wybacz mi tę uwagę, panno Lane, jednak mogłabyś zamknąć usta. Nie przystoi pannie patrzeć w ten sposób na mężczyznę.

Faktycznie. Wpatrywałam się w widmo z otwartą buzią, więc szybko ją zamknęłam. Zaschło mi w ustach; oblizałam wargi i zamrugałam kilka razy, by upewnić się, czy nie śnię. Cały czas podejrzewałam, że coś tu mieszka (prócz nas, oczywiście, i mojego psa), ale nie sądziłam, że tak faktycznie było – miałam nadzieję, że wszystko sobie po prostu zmyśliłam, a na strychu hałasują szopy albo myszy. Och, słodka naiwności!"

*

I to, póki co, wszystko, co mogę wam pokazać. Jaki byłby sens pracy nad powieścią, jeśli całą podałabym na talerzu od razu? Pozdrawiam wszystkich i życzę dobrej nocy. 

(Aha, i piosenka na dobranoc!)


wtorek, 7 października 2014

Pisanie powieści - 4 grzechy główne paranormal romance

Uszanowanko!

Jako pisarz początkujący, lecz czytelnik ze stażem, chciałabym się z wami, jak wierzę, również czytelnikami, podzielić kilkoma rzeczami, które zwykle irytują mnie w książkach. Co gorsza, te chwyty są zwykle dodawane do powieści jako "zapychacze", gdy kończą się pomysły. W mojej "13" staram się uniknąć jak największej ilości tych błędów, jednak od razu zaznaczam - nie jest możliwe uniknięcie KAŻDEGO Z NICH. Po prostu są to oklepane motywy, których można użyć, jednak nie w nadmiarze. Czemu akurat o tym zdecydowałam się napisać?
Ostatnimi czasy wpadła mi w ręce książka "Demony" autorstwa Lisy Desrochers. Powieść nie powaliła mnie na kolana i od razu powiązałam ją z innymi książkami o podobnym temacie. I wiecie co? Wszystkie książki, jakie przeczytałam na ten sam temat, czyli "Piękna, niczego nie spodziewająca się dziewczyna o duszy czystej jak koszula wyprana w Perwoll Color Magic zostaje wciągnięta w konflikt między dwoma zabójczo przystojnymi facetami, z czego jeden jest aniołem, a drugi demonem i rozpętuje się bitwa o jej duszę", są mniej więcej takie same. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że chyba nie da się już napisać powieści w 100% oryginalnej, bo wszystko zostało już napisane (chyba słyszałam to gdzieś na zajęciach z teorii literatury, hmm...?), jednak wypadałoby mieć choć trochę zdrowego rozsądku i nie kopiować cudzej książki prawie litera w literę.
Tak więc, ksiązki o których mowa:



Wszystkie te książki są w pewnym sensie bardzo powiązane. Jednak ta po środku, to połączenie dwóch pozostałych i nic więcej. Nic oryginalnego, nic specjalnego, więc na podstawie tej oraz innych powieści gatunku paranormal romance przedstawiam:

4 grzechy główne PR:


1. Idiotki jako główne bohaterki.

Z tego co zaobserwowałam, autorki książek PR bardzo lubią czynić swoje główne bohaterki nieudolnymi sierotami, których szare komórki są zagrożone wyginięciem. Sytuacje są różne: A to panienka nie potrafi się zdecydować między dwoma facetami (z których żaden jej nie chce), a to odrzuca zaloty przystojniaka, który na nią leci, by móc ślinić się na widok kogoś kompletnie nią niezainteresowanego. Mogłabym wymieniać w nieskończoność. Charakterystyka: Nie ruszają się nigdzie bez swoich przyjaciółek, jednak na siłę starają się być od nich mądrzejsze. Nie trzeba dodawać, że słabo im to idzie. Ich uczucia są jak chorągiewki, przeskakują od jednego chłopaka do drugiego i uważają to za największy problem ich życia.
Najlepszy przykład: Frannie z "Demonów" (zdj) - Wielokrotnie łapałam się za głowę nad akcjami tej dziewczyny. Całuje się z jednym, myśli o drugim, całuje się z drugim, w ogóle nie myśli o pierwszym, gdzieś pomiędzy jeszcze tęskni za swoim byłym i odrzuca zaloty jakiegoś mało ważnego debila, który nie rozumie słowa "nie". Znajduje się w wyjątkowo gównianej sytuacji, ale nie za bardzo zdaje sobie z tego sprawę, a jak już zdaje, to panikuje i postanawia, że w takim razie nie będzie z żadnym facetem, bo wszyscy ją, koniec końców, denerwują.
Przykład numer dwa: Bella ze "Zmierzchu", która zasługuje na złoty medal debilki roku, tuż obok Frannie. Kręci z dwoma chłopakami naraz, z czego jednego nie kocha, ale i tak robi mu nadzieję. Pakuje się w rodzinę wampirów bez pomyślenia, że mogliby być niebezpieczni. Postanawia się zabić, żeby usłyszeć przed śmiercią głos swojego ukochanego, który swego czasu zostawił ją samą w lesie i uciekł (w tym momencie książki zaczęłam się śmiać, gdyż sama bym ją zostawiła w lesie i jeszcze przywiązała do drzewa, żeby nie uciekła). Chłopak ma ją kompletnie w nosie na początku, odpycha ją jak może, a ona pcha się w jego ramiona jak napalona czternastolatka.



2. Wyidealizowani mężczyźni.

Każdy ma wady, prawda? Nawet w naszych najbliższych przyjaciołach i rodzinie je zauważamy. Niestety, w powieściach mężczyźni (ponieważ, nie oszukujmy się - większość powieści PR obraca się wokoło konfliktu między dwoma facetami o panienkę) są wyidealizowani tak, że niemożliwe, by ktoś taki istniał. Przystojny, opiekuńczy, gotowy zabić by ochronić swoją miłość, romantyczny, domyślający się wszystkiego, piekielnie inteligentny, najlepiej, żeby jeszcze grał na gitarze i miał ośmiopak (bo sześciopak to wersja dla standardowych, niewyróżniających się mężczyzn). Niestety, tacy bogowie na ziemi zwykle powodują u nastolatek (i nie tylko - true story bro) - znaczne podwyższenie standardów potencjalnego przyszłego partnera. Mój chłopak narzeka, że nigdy nie będzie jak Augustus Waters z "Gwiazd Naszych Wina" - a ja cieszę się, że nie będzie. Nie tylko dlatego, że Gus miał raka i nie miał nogi (ups, too soon?), ale również dlatego, że ja utopiłabym się we własnych kompleksach. Podczas gdy facet jest aż tak idealny (co jest niemożliwe poza książkami), wzrasta własne poczucie niedoskonałości i wszelkie próby dorównania drugiej osobie, nie potrafimy być takie, jak ona. 
Przykład idealny: Jace Lightwood z "Miasta Kości" Cassandry Clare. Jest tak idealny, taki piękny, taki opiekuńczy, delikatny niczym jedwabna pościel i zapach jaśminu o poranku, że aż denerwuje. 



3. Głupie przyjaciółki.

Nic tak nie irytuje w książkach, jak głupie przyjaciółki głównej bohaterki. Wiecznie robią jej "przypał" i eksplodują im jajniki, gdy tylko wyczują faceta w pobliżu. Główna bohaterka stara się zachowywać dystans, ale przyjaciółki nawet nie kryją się ze swoimi buzującymi hormonami. Główne kwestie: "Musisz do niego zagadać!", "Idziesz na imprezę do ...?!", "Schrupałabym go!", "On na Ciebie leci!". Gdy tylko czytasz ich imię, masz ochotę jak najszybciej przerzucić stronę, omiatając wzrokiem dialogi, żeby niczego nie ominąć. Myślę, że przykładu nie potrzeba, bo można go znaleźć w każdej książce. W "Demonach" głupota przyjaciółeczek osiąga apogeum, gdy wyrywają sobie faceta jak kawał mięsa, jedna drugiej robi wstyd, a na sam koniec, kiedy dwie zostają opętane, moja reakcja była następująca:



4. Niepotrzebne wątki.

Czasami autorki tworzą wątki i po prostu w połowie powieści zapominają, po co im one były. Pojawiają się postacie, które nie mają nic wspólnego z fabułą. Przykład takiego wątku znajduje się w (znowu) "Demonach". Dziewczyna jest rozrywana między niebem a piekłem, a cały czas nieśmiale stara się o jej względy były chłopak, Reefer, który miał zespół i w ogóle był fajny, ale coś "nie pykło". Nie rozumiałam, po co ten facet się tam w ogóle znalazł, biorąc pod uwagę, że nie wnosi do fabuły kompletnie nic. Tak samo ten adorator (James? Jay? Jameson? Nie pamiętam...), który upierdliwie dostawał od Frannie w zęby, ale nadal, biedaczek, próbował. Kiedy powieść się kończy, zamykamy książkę, myślimy chwilę "Ale... Co stało się z <wstaw imię>?", ale moment później:



A co was wkurza w książkach? Może zapamiętaliście jakąś powieść, która szczególnie działała wam na nerwy, jak mi "Demony"? Dajcie znać w komentarzach :) A tymczasem życzę wam miłego wieczoru i do następnego! 

Kasia