wtorek, 21 października 2014

Self-publishing, 2,50 profitu i obklejanie drzwi nielubianym sąsiadom

No witam, witam!

Mimo, że nie pisałam przez dłuższy czas (prawie dwa tygodnie mnie tu nie było), nie był to dla mnie okres bezproduktywny. Ba, wręcz przeciwnie - był bardzo produktywny, stąd moja nieobecność. Mam do przekazania kilka wiadomości, kilka przemyśleń, a gdzie by tu je zamieścić, jeśli nie w moim malutkim kawałku internetu?

Najwspanialsze jest to, że skończyłam moją pierwszą, debiutancką powieść. Jest to dla mnie niesamowite przeżycie i ogromny motywator, gdyż nigdy nie podejrzewałam, że dociągnę "13" do końca. Oczywiście, mówiąc "skończyłam", miałam na myśli "napisałam zakończenie", gdyż czeka mnie jeszcze trochę pracy z edycją książki "w środku". Chciałabym ją przeczytać od deski do deski, jak czytelnik, który kiedyś, daj Boże, zdejmie ją z półki w księgarni i zaniesie do kasy (po czym zapłaci za nią około 35 złotych, z czego ja dostanę 2,50 , a resztę - wydawnictwo). Chcę poprawić to, co jest nieperfekcyjne i uczynić to perfekcyjnym. Taka będzie moja powieść - jak dla mnie, perfekcyjna. Dopracowana. Bez błędów logicznych, jak często się zdarza w powieściach młodych autorów (miałam kiedyś w ręku książkę, w której główna bohaterka w połowie zmieniła nazwisko... Niestety, nie pamiętam tytułu).
Wiecie, co jest w tym najlepsze? Że nigdy nie uważałam tego, co tworzę za sposób na wzbogacenie się. Nie chcę pławić się w kasie jak E.L. James lub Stephenie Meyer, jak dla mnie wystarczającą nagrodą będzie to, że ktoś przeczyta to, co stworzyłam, tak samo zakocha się w głównych bohaterach i napisze mi, powiedzmy, maila, w którym powie, jak bardzo podobała mu się moja powieść. Spyta, czy planuję napisać coś więcej, a ja odpowiem "Oczywiście, że chcę napisać więcej, póki żyję, będę pisać, bo to jedyna rzecz, która przynosi mi prawdziwe szczęście". Kto wie, gdzie los poniesie mnie za kilka lat, może postanowię spróbować sił w kryminałach, może napiszę horror na miarę mojego mistrza i mentora, Grahama Mastertona. Póki co, romans paranormalny to zdecydowanie mój konik i dobrze się w nim odnajduję. Może wreszcie zaczynam rozumieć pojęcie prawdziwej miłości, które przez wiele lat było mi obce i zaczęłam je odkrywać dzięki specjalnej osobie, która pojawiła się w moim życiu prawie dwa lata temu i czytała z zapartym tchem każdą stronę, jaką jej wysyłałam.
Mój strumień świadomości czasami doprowadza mnie do szaleństwa. Niestety, parę ostatnich nocy spędziłam na przeglądaniu ofert wydawnictw i, jako realistka, słabo oceniam moje szanse na wydanie książki bez wkładu własnego w sensie finansowym. Za to self-publishing jest coraz bardziej popularny i coraz bardziej krytykowany. Bo niby zalewa rynek niepotrzebnymi bzdurami, których nikt nie chce wydać, i dlatego ludzie płacą pieniądze za to, by ktokolwiek zwieńczył ich wypociny ładną okładką. Jak dla mnie, mam dwie opcje wydania mojej książki: wymieniony wyżej self-publishing, czyli zapłacenie firmie, która wyda moją książkę w, powiedzmy, 50 egzemplarzach, po czym będę mogła ją sprzedać rodzinie i znajomym (u których będzie się kurzyć na półce przez 100 następnych pokoleń), albo modlitwa do Boga Literatury, żeby gatunek młodzieżowego romansu paranormalnego nadal był na czasie.
I tu pojawia się problem. Kasiu, skoro nie chcesz za swoją pracę pieniędzy, to czemu nie udostępnisz pliku w .pdf i .epub dla wszystkich w internecie?
Otóż, mój drogi umyśle, już tłumaczę. Zawsze byłam zwolennikiem form papierowych książek. Chciałabym, by moja powieść miała okładkę, pachniała drukarnią, żeby ludzie wyciągali ją z torby w tramwaju i czytali między przystankami, ukradkowo czytali ją w pracy (pod biurkiem), żeby w jakiś sposób reprezentowała ideę, która mi przyświeca - chcę, by dotarła do jak największej rzeszy odbiorców (choć skierowana jest głównie do młodych). Chcę, by ludzie dostawali ją w prezencie na urodziny, owiniętą w kolorowy papier i zwieńczoną kokardką. Najchętniej podpisałabym każdy egzemplarz, pokazałabym, jak bardzo doceniam to, że ktoś wygospodarował parę godzin z własnego wolnego czasu, by zająć się moją powieścią. Naprawdę.
Oczywiście, jeśli uda mi się wydać formę papierową, od razu zadbam również o formę e-bookową, dla mniej tradycyjnych czytelników, żebyście mogli spokojnie czytać o losach Anastazji Lane na swoich Kindle'ach, iPadach i innych tego typu urządzeniach. Sama posiadam iPada, czytam na nim książki, jeśli nie mogę jakiejś nigdzie znaleźć, więc wiem, że to nie boli i że to wygodne, bo można nosić praktycznie całą bibliotekę w torbie. Dlatego nie zapomnę o was, nowocześni czytelnicy. :)

Tyle z moich planów na przyszłość, związanych z moją książką. Podsumowanie (dla tych, którzy nie lubią dużo czytać): Jestem za pojęciem "Sztuka dla sztuki", nie oczekuję pieniędzy za moją pracę, jednak zależy mi na tym, by była ona utrzymana zarówno w nowoczesnej jak i w tradycyjnej konwencji.


Skoro wyjaśniliśmy sobie parę kwestii, to chciałabym tylko wspomnieć o tym, że w ostatnią niedzielę, 19.10.14, udało mi się zobaczyć na żywo koncert Passenger'a w Berlińskim Columbiahalle. Cały czas mam wrażenie, że to był piękny sen, ale gdy patrzę na koszulkę którą kupiłam oraz na filmiki i zdjęcia, wiem, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Koncert był piękniejszy, niż mogłam sobie wymarzyć. Zaczynając od niesamowitego występu zespołu The Once, grającego jako support, kończąc na każdej osobno piosence wykonywanej przez samego Passenger'a, czyli Mike'a Rosenberga. Jeden człowiek powodował na widowni łzy, śmiech, chwile zadumy. Zawsze byłam sceptyczna w stosunku do koncertów i wszelkich imprez masowych, jednak tym razem odkryłam prawdę - po prostu chodziłam na złe koncerty. Wielokrotnie byłam na występach raperów, z których wracałam zadowolona, ale nie zachwycona. No i bardzo zmęczona, gdyż huk w klubie robił swoje. W Berlinie jednak zdałam sobie sprawę, że tak powinien wyglądać każdy koncert - zero pijanych lub zjaranych (albo oba) ludzi, tylko muzyka, wspólny zachwyt nad występem, czucie każdej nuty od czubka głowy aż po ostatni palec u stopy. I te emocje. Cholera. Szczególnie przy "Life's for the Living". 





To byłoby na tyle. Jeśli ktokolwiek miałby ochotę otrzymać ode mnie mailowo pdf z fragmentem mojej powieści (do oceny, recenzji, wytapetowania sobie pokoju, obklejenia drzwi nielubianym sąsiadom), proszę napisać swój adres mailowy w komentarzu lub w wiadomości prywatnej (mam nadzieję, że tu jakieś są). Tak czy siak, komentarz to najlepsze miejsce na zakomunikowanie mi, że jesteście gotowi poświęcić trochę cennego czasu na opowiedzianą przeze mnie historię. Oczywiście fragment będzie zawierał więcej, niż ten opublikowany na blogu, przygotuję pdf własnoręcznie. Mogę również przygotować epub, gdyby ktoś chciał.

Miłego wieczoru wszystkim :)

Kasia

środa, 8 października 2014

Trzy części? O dwie za dużo.

Sup dawg,

Pisanie powieści to dla mnie ostatnio droga przez mękę. Podczas, gdy kończę ją od pół roku, bo nie mogę się z nią rozstać (mimo, że zaczęłam już drugą), nie potrafię powiedzieć "papa" bohaterom, których wykreowałam. Mimo wszystko, nie mam ochoty pisać drugiej części, jadąc na motywach z poprzedniej. Nie rozumiem, dlaczego tak wielu pisarzy w dzisiejszych czasach wydaje MINIMUM trylogie. Nie rozumiem również tego, dlaczego autorzy nie umierają z nudów, ciągnąc ten sam motyw przez 3-4 części książki. Mówiąc szczerze, denerwuje mnie to, że nie mogę sięgnąć ostatnio po żadną książkę, która na końcu faktycznie się KOŃCZY, a nie daje drzwi otwartych dla sequelu. Sama stwierdziłam, że ja nie będę tym typem autora. Moje powieści będą się kończyć na ostatnim zdaniu ostatniej strony. Koniec, fin. Nie ma niczego więcej. Nic potem. Nic dodatkowego.

Nie tylko nie rozumiem autorów wspomnianych powyżej, ale również czuję dla nich odrobinę podziwu. Dajmy na to... Duet P.C. Cast i Kristin Cast, które w serii "Dom Nocy" wydały 10 książek, jadąc na tym samym motywie, do tego (jeśli dobrze pamiętam) dwa DLC, czyli dodatki, po które nawet nie miałam siły sięgnąć. To tak trochę, jak oglądanie Mody Na Sukces, tylko w wydaniu książkowym, z czego każda część ma cenę okładkową 32,99 i koniec końców za całą serię musisz zapłacić ponad 320 zł (jeśli akurat jakaś dobra dusza nie wystawia całości na OLX - pozdrawiam Sonię, która ofiarowała mi cały komplet w bardzo przystępnej cenie). I tu pojawia się pytanie: Skrajna miłość do bohaterów granicząca z obsesją,czy po prostu pragnienie zbijania pieniędzy na sławie pierwszej części przez 10 kolejnych?

Przypomina mi się od razu sytuacja z "Gwiazd Naszych Wina" Johna Greena, gdzie Hazel próbuje za wszelką cenę dowiedzieć się, co dzieje się po zakończeniu "The Imperial Affliction". Gdyby dostała do ręki sequel tej książki, najprawdopodobniej posikałaby się z radości. Czy właśnie tego chcą ludzie? Niekończącej się historii? Bo, jak dla mnie, nie wszystkie książki zasługują na drugie, trzecie, czwarte części. Są historie, które chciałoby się czytać w nieskończoność, ale są takie, które można tylko zepsuć poprzez kolejne odsłony...

Taki tam, strumień świadomości wieczorową porą w stanie podgorączkowym. Pozdrawiam spod koca (tak, tego za 9 zł z ikei).

Poza tym, z okazji tego, że ględzę o mojej powieści co chwilę (tak, wiem, przeżywam jak mrówka okres), chciałabym dać lekki przedsmak. Ot, tak, ponieważ mogę i ponieważ mam na to ochotę.

Rozdział 1 (fragment)

"Noc była spokojna. Przynajmniej taka się wydawała. Drzewa szumiały spokojnie, ale ja mimo wszystko nie mogłam zasnąć- cała sytuacja przytłaczała mnie. Bałam się. Nasłuchałam się opowieści, naoglądałam się horrorów i wyobrażałam sobie, jakie Paranormal Activity odstawi nam istota, która jest w tym domu. Jednak… Nie zapowiadało się na to. Tamten demon raczej wolał ciągać kobiety po schodach w dół za nogę, niż głaskać je po włosach. Stworzenie w tym domu wydawało się… Przyjazne. Strachliwe, ale przyjazne – choć może tylko tak sobie wmawiałam, żeby uspokoić samą siebie. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Czułam na sobie parę oczu, lecz nikogo nie widziałam. Próbowałam przekonać samą siebie o tym, że to wszystko mi się wydawało. W tym domu nie było żadnej istoty. Wymyśliłam to sobie. To w oknie to… To na pewno odbicie drzewa, albo zwyczajnie moja wybujała wyobraźnia. To z pewnością nie żaden duch. Przecież duchy nie istnieją. Paranormal Activity było nieprawdziwe. Przecież Ci aktorzy nadal żyją, skoro nakręcono następne części, w których występowali, prawda…? Zastanawiałam się już nad takimi pierdołami, że aż miałam ochotę sama zapłakać nad własną głupotą. Tak, Anastazjo, Ci ludzie żyją. Ten film był zmyślony. To byli aktorzy. A ty nie doświadczysz opętania ani nawiedzenia, jak w tych udawanych, reżyserowanych programach na Discovery Channel, gdzie duchy rzucają krzesłami albo malują „Widzę Cię” na lustrze. Może powinnam kupić tabliczkę Ouija? Zmęczenie dawało o sobie znać, bo moje powieki powoli opadały i zdaje się, że się zdrzemnęłam.
Gdy się obudziłam, było jeszcze ciemno. Jednak coś było nie tak – nadal czułam, że ktoś mnie obserwuje. To wrażenie doprowadzało mnie do szaleństwa. Podłoga skrzypnęła głośno, jakby ktoś na niej stanął.- To tylko wiatr, tylko wiatr. – szepnęłam sama do siebie. 
Żaden wiatr nie jest dobry dla okrętu, który nie zna portu swego przeznaczenia. 
Co?! Usłyszałam w głowie miękki głos młodego mężczyzny i mój mózg nie potrafił zdecydować, czy zwariowałam, czy nie. Zwariowałam. Na pewno. Na sto procent zwariowałam, odbiło mi. Przez przeprowadzkę.- To też był wiatr, wydawało Ci się, zwariowałaś.- szepnęłam. Każdy człowiek czasami słyszy głosy, prawda? To było całkowicie normalne.

To słowa Konfucjusza. Nie spodziewam się, by osoba taka, jak ty, mogła wiedzieć, kim był.

Teraz już byłam pewna, że mi odbiło. Nie dość, że słyszałam głosy z kosmosu, czy innych zaświatów, to jeszcze w dodatku zostałam przez nie, poniekąd, obrażona. Z jednej strony brakło mi powietrza i bardzo próbowałam nie zemdleć, a z drugiej moja duma została nadszarpnięta.- Kim jesteś? I dlaczego uważasz, że jestem głupia? 
Tego nigdy bym nie powiedział, nie wypada kierować tak niegrzecznych słów do damy. Choć zastanawiam się, czemu jeszcze nie zadałaś sobie trudu, by choć rozejrzeć się dookoła. 
Odwróciłam się tak szybko, że aż zabolała mnie szyja i prawie spadłam z łóżka. Ujrzałam za mną rozmytą sylwetkę chłopaka, siedzącą po turecku na moim nowym materacu. Wyglądał na rozluźnionego i łobuzersko się uśmiechał. Rzucał mi rozbawione spojrzenie spod czupryny potarganych, ciemnych włosów. Cała jego postać była stworzona z jakby… czarno- białej mgły, z wyjątkiem błyszczących oczu w kolorze pomarańczowym.  Chłopak był przerażająco chudy, ubrany w spodnie trzymające się na szelkach i zbyt dużą, białą koszulę. Całe ubranie było brudne, ale nie byłam w stanie określić pochodzenia tych plam. Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy, która była… Dziwna. W jakiś sposób urocza, jednak szpeciła ją duża blizna, zszyta krzywo czarną nitką, biegnąca wzdłuż prawego policzka.  Lewy kącik ust był pokryty strupem, z którego cieniutkim strumieniem sączyła się krew, kapiąca rozmywającymi się w powietrzu kroplami na nagie stopy. Jego oczy były bardzo podkrążone, lecz mimo wszystko… Nie mogłam spojrzeć nawet na bok, oczarowana jego urodą. 
Pozwól, iż się przedstawię. Jasper Montrose, potomek Thomasa i Sarah Montrose. 
Siedziałam w milczeniu, wpatrując się w niego w szoku. 
Wybacz mi tę uwagę, panno Lane, jednak mogłabyś zamknąć usta. Nie przystoi pannie patrzeć w ten sposób na mężczyznę.

Faktycznie. Wpatrywałam się w widmo z otwartą buzią, więc szybko ją zamknęłam. Zaschło mi w ustach; oblizałam wargi i zamrugałam kilka razy, by upewnić się, czy nie śnię. Cały czas podejrzewałam, że coś tu mieszka (prócz nas, oczywiście, i mojego psa), ale nie sądziłam, że tak faktycznie było – miałam nadzieję, że wszystko sobie po prostu zmyśliłam, a na strychu hałasują szopy albo myszy. Och, słodka naiwności!"

*

I to, póki co, wszystko, co mogę wam pokazać. Jaki byłby sens pracy nad powieścią, jeśli całą podałabym na talerzu od razu? Pozdrawiam wszystkich i życzę dobrej nocy. 

(Aha, i piosenka na dobranoc!)


wtorek, 7 października 2014

Pisanie powieści - 4 grzechy główne paranormal romance

Uszanowanko!

Jako pisarz początkujący, lecz czytelnik ze stażem, chciałabym się z wami, jak wierzę, również czytelnikami, podzielić kilkoma rzeczami, które zwykle irytują mnie w książkach. Co gorsza, te chwyty są zwykle dodawane do powieści jako "zapychacze", gdy kończą się pomysły. W mojej "13" staram się uniknąć jak największej ilości tych błędów, jednak od razu zaznaczam - nie jest możliwe uniknięcie KAŻDEGO Z NICH. Po prostu są to oklepane motywy, których można użyć, jednak nie w nadmiarze. Czemu akurat o tym zdecydowałam się napisać?
Ostatnimi czasy wpadła mi w ręce książka "Demony" autorstwa Lisy Desrochers. Powieść nie powaliła mnie na kolana i od razu powiązałam ją z innymi książkami o podobnym temacie. I wiecie co? Wszystkie książki, jakie przeczytałam na ten sam temat, czyli "Piękna, niczego nie spodziewająca się dziewczyna o duszy czystej jak koszula wyprana w Perwoll Color Magic zostaje wciągnięta w konflikt między dwoma zabójczo przystojnymi facetami, z czego jeden jest aniołem, a drugi demonem i rozpętuje się bitwa o jej duszę", są mniej więcej takie same. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że chyba nie da się już napisać powieści w 100% oryginalnej, bo wszystko zostało już napisane (chyba słyszałam to gdzieś na zajęciach z teorii literatury, hmm...?), jednak wypadałoby mieć choć trochę zdrowego rozsądku i nie kopiować cudzej książki prawie litera w literę.
Tak więc, ksiązki o których mowa:



Wszystkie te książki są w pewnym sensie bardzo powiązane. Jednak ta po środku, to połączenie dwóch pozostałych i nic więcej. Nic oryginalnego, nic specjalnego, więc na podstawie tej oraz innych powieści gatunku paranormal romance przedstawiam:

4 grzechy główne PR:


1. Idiotki jako główne bohaterki.

Z tego co zaobserwowałam, autorki książek PR bardzo lubią czynić swoje główne bohaterki nieudolnymi sierotami, których szare komórki są zagrożone wyginięciem. Sytuacje są różne: A to panienka nie potrafi się zdecydować między dwoma facetami (z których żaden jej nie chce), a to odrzuca zaloty przystojniaka, który na nią leci, by móc ślinić się na widok kogoś kompletnie nią niezainteresowanego. Mogłabym wymieniać w nieskończoność. Charakterystyka: Nie ruszają się nigdzie bez swoich przyjaciółek, jednak na siłę starają się być od nich mądrzejsze. Nie trzeba dodawać, że słabo im to idzie. Ich uczucia są jak chorągiewki, przeskakują od jednego chłopaka do drugiego i uważają to za największy problem ich życia.
Najlepszy przykład: Frannie z "Demonów" (zdj) - Wielokrotnie łapałam się za głowę nad akcjami tej dziewczyny. Całuje się z jednym, myśli o drugim, całuje się z drugim, w ogóle nie myśli o pierwszym, gdzieś pomiędzy jeszcze tęskni za swoim byłym i odrzuca zaloty jakiegoś mało ważnego debila, który nie rozumie słowa "nie". Znajduje się w wyjątkowo gównianej sytuacji, ale nie za bardzo zdaje sobie z tego sprawę, a jak już zdaje, to panikuje i postanawia, że w takim razie nie będzie z żadnym facetem, bo wszyscy ją, koniec końców, denerwują.
Przykład numer dwa: Bella ze "Zmierzchu", która zasługuje na złoty medal debilki roku, tuż obok Frannie. Kręci z dwoma chłopakami naraz, z czego jednego nie kocha, ale i tak robi mu nadzieję. Pakuje się w rodzinę wampirów bez pomyślenia, że mogliby być niebezpieczni. Postanawia się zabić, żeby usłyszeć przed śmiercią głos swojego ukochanego, który swego czasu zostawił ją samą w lesie i uciekł (w tym momencie książki zaczęłam się śmiać, gdyż sama bym ją zostawiła w lesie i jeszcze przywiązała do drzewa, żeby nie uciekła). Chłopak ma ją kompletnie w nosie na początku, odpycha ją jak może, a ona pcha się w jego ramiona jak napalona czternastolatka.



2. Wyidealizowani mężczyźni.

Każdy ma wady, prawda? Nawet w naszych najbliższych przyjaciołach i rodzinie je zauważamy. Niestety, w powieściach mężczyźni (ponieważ, nie oszukujmy się - większość powieści PR obraca się wokoło konfliktu między dwoma facetami o panienkę) są wyidealizowani tak, że niemożliwe, by ktoś taki istniał. Przystojny, opiekuńczy, gotowy zabić by ochronić swoją miłość, romantyczny, domyślający się wszystkiego, piekielnie inteligentny, najlepiej, żeby jeszcze grał na gitarze i miał ośmiopak (bo sześciopak to wersja dla standardowych, niewyróżniających się mężczyzn). Niestety, tacy bogowie na ziemi zwykle powodują u nastolatek (i nie tylko - true story bro) - znaczne podwyższenie standardów potencjalnego przyszłego partnera. Mój chłopak narzeka, że nigdy nie będzie jak Augustus Waters z "Gwiazd Naszych Wina" - a ja cieszę się, że nie będzie. Nie tylko dlatego, że Gus miał raka i nie miał nogi (ups, too soon?), ale również dlatego, że ja utopiłabym się we własnych kompleksach. Podczas gdy facet jest aż tak idealny (co jest niemożliwe poza książkami), wzrasta własne poczucie niedoskonałości i wszelkie próby dorównania drugiej osobie, nie potrafimy być takie, jak ona. 
Przykład idealny: Jace Lightwood z "Miasta Kości" Cassandry Clare. Jest tak idealny, taki piękny, taki opiekuńczy, delikatny niczym jedwabna pościel i zapach jaśminu o poranku, że aż denerwuje. 



3. Głupie przyjaciółki.

Nic tak nie irytuje w książkach, jak głupie przyjaciółki głównej bohaterki. Wiecznie robią jej "przypał" i eksplodują im jajniki, gdy tylko wyczują faceta w pobliżu. Główna bohaterka stara się zachowywać dystans, ale przyjaciółki nawet nie kryją się ze swoimi buzującymi hormonami. Główne kwestie: "Musisz do niego zagadać!", "Idziesz na imprezę do ...?!", "Schrupałabym go!", "On na Ciebie leci!". Gdy tylko czytasz ich imię, masz ochotę jak najszybciej przerzucić stronę, omiatając wzrokiem dialogi, żeby niczego nie ominąć. Myślę, że przykładu nie potrzeba, bo można go znaleźć w każdej książce. W "Demonach" głupota przyjaciółeczek osiąga apogeum, gdy wyrywają sobie faceta jak kawał mięsa, jedna drugiej robi wstyd, a na sam koniec, kiedy dwie zostają opętane, moja reakcja była następująca:



4. Niepotrzebne wątki.

Czasami autorki tworzą wątki i po prostu w połowie powieści zapominają, po co im one były. Pojawiają się postacie, które nie mają nic wspólnego z fabułą. Przykład takiego wątku znajduje się w (znowu) "Demonach". Dziewczyna jest rozrywana między niebem a piekłem, a cały czas nieśmiale stara się o jej względy były chłopak, Reefer, który miał zespół i w ogóle był fajny, ale coś "nie pykło". Nie rozumiałam, po co ten facet się tam w ogóle znalazł, biorąc pod uwagę, że nie wnosi do fabuły kompletnie nic. Tak samo ten adorator (James? Jay? Jameson? Nie pamiętam...), który upierdliwie dostawał od Frannie w zęby, ale nadal, biedaczek, próbował. Kiedy powieść się kończy, zamykamy książkę, myślimy chwilę "Ale... Co stało się z <wstaw imię>?", ale moment później:



A co was wkurza w książkach? Może zapamiętaliście jakąś powieść, która szczególnie działała wam na nerwy, jak mi "Demony"? Dajcie znać w komentarzach :) A tymczasem życzę wam miłego wieczoru i do następnego! 

Kasia

środa, 17 września 2014

Książkowe środy - Cień Nocy & Blask Nocy


Uszanowanko!


Mój blog ma w swojej nazwie "biblioteka", a jeszcze nie napisałam tu o żadnej książce. Czas to zmienić, ponieważ jest kilka pozycji na liście powieści, które wyjątkowo zapadły mi w pamięć. Będę mówić o serii, jednak skupię się na pierwszej części, by wzbudzić w was głód przeczytania i pierwszej i drugiej. Trzecia i czwarta nie zostały przetłumaczone na język polski i wątpię, by to się wydarzyło w związku z tym, że polskie wydawnictwa mają dziwny zwyczaj nietłumaczenia całości serii, a np. tylko paru części.


Wracając do tematu, dzisiaj chciałabym opisać moje wrażenia związane z dwiema książkami:

"Cień Nocy" oraz "Blask Nocy",
których autorką jest Andrea Cremer. 

gatunek: Paranormal Romance



"Niezależna, silna, piękna srebrnowłosa i złotooka siedemnastolatka nocą przemienia się w Strażniczkę, groźną i dziką...

Calla od zawsze znała swoje przeznaczenie, które wkrótce ma się wypełnić. W osiemnaste urodziny zwiąże się Renem, władczym i seksownym przywódcą innego klanu. Razem z nim będzie walczyć i rządzić. I strzec świętych miejsc dla Opiekunów - potężnych czarowników. Oni są panami życia i śmierci młodych Strażników. I okrutnie karzą za każdy sprzeciw.

Ale Calla łamie prawo swoich mistrzów, ratując pięknego tajemniczego chłopca zaatakowanego przez niedźwiedzia. Wtedy w dziewczynie rodzi się bunt przeciwko przeznaczeniu, tradycji i nakazom świata, w którym żyje. Rozdarta między obowiązkiem i posłuszeństwem a uczuciem - musi wybierać. Wybierając miłość, może stracić wszystko, nawet własne życie. 

Czy zakazana miłość warta jest ostatecznego poświęcenia?"

(źródło opisu: Amber, 2011)



Pierwsze, co trzeba przyznać, opisując powieść "Cień Nocy", to fakt,że jest ona niesamowicie dobrze napisana. Język jest prosty, a akcja jest wartka, więc nie przynudza.Główną bohaterką powieści jest Calla, młoda, piękna dziewczyna, chodząca do dobrej szkoły i mająca oddanych przyjaciół. Brzmi jak sielanka, prawda? No to dodajmy do tego, że nocą przemienia się w białą wilczycę, strażniczkę, jej przyjaciele to jej klan, Cień Nocy, któremu musi przewodzić, a chłopaka ma wpisanego w życiorys od najmłodszych lat. Sytuacja nie jest za ciekawa - w szczególności, że wygląda na to, że Ren (jej przypisany facet) to typowy "douchebag", który bawi się kobietami, a Callę traktuje jako swoją własność, mimo, że jest ona wilkiem tak samo groźnym, jak on. Chłopak jest alfą klanu Kara Nocy i tylko dzięki połączeniu dwóch alf "świętym węzłem małżeńskim" klany mogą się scalić. I właśnie o to chodzi opiekunom (czyli tym, którzy rządzą strażnikami) - o unię między klanami. Nie o dobro Calli. Dziewczyna jest święcie przekonana, że jej życie polega właśnie na wypełnianiu swojej powinności wobec klanu - jednak gdy ratuje przystojnego nieznajomego przed niedźwiedziem, jej świat wywraca się o 180 stopni.
Zero spojlerów - książka jest zdecydowanie zbyt dobra, by ją spojlerować. Najlepiej będzie, jeśli po prostu wymienię, co mi się najbardziej w niej podobało, a co nie.

1. Główna bohaterka. - Calla nie jest typową bohaterką z książek Paranormal Romance. Jest ona upartą, niezależną dziewczyną, która ma poczucie obowiązku i chce go pełnić, nawet jeśli miałaby to robić wbrew swoim uczuciom. Muszę jednak przyznać, że kwestią sporną jeśli chodzi o Callę jest jej niezdecydowanie. Gdy jest rozdarta między chłopakiem, którego uratowała od pożarcia żywcem przez niedźwiedzia, a przydzielonym jej z gruntu Renem, ciągle nie może się związać z jednym, bo myśli o drugim. I na odwrót. Z jednej strony jej nastawienie nakręca napięcie, przez co nie wiemy, jaką decyzję podejmie na końcu. Z drugiej jednak, niestety, trochę denerwuje. Jestem pewna, że nie byłam jedyną osobą, która, gdy w kluczowych momentach Calla się wycofywała, pomyślała "No nie, znowu?!". Ta kwestia to rzecz gustu, jedni lubią takie "podpuszczanie", inni go nie lubią. Mnie lekko irytowało, co nie oznacza, że straciłam sympatię do Calli. Nadal uważam, że jako bohaterka jest barwną, dojrzałą jak na swój wiek postacią.
2. Piramida, hierarchia. - Podoba mi się stworzony przez Andreę Cremer sposób, w jaki przedstawiła relacje między członkami klanów. Strażnicy podporządkowują się alfie, alfa podporządkowana jest opiekunom. Wszystko jasne, ale czy na pewno? Calla wobec członków Cienia Nocy zachowuje się bardziej jak przyjaciółka, niż jak przywódczyni. W Karze Nocy widać, że inni czują przed Renem respekt, podziwiają go. Dlatego jest to element, który przypadł mi do gustu- mimo czystych reguł, każda grupa posiada swoją indywidualną hierarchię wewnętrzną.
3. Shay. - Według mnie, Shay, chłopak którego Calla ratuje na samym początku książki, jest poniekąd symbolem wolności, łamania reguł, szaleństwa. By go ocalić, Calla przełamuje zasady i oddaje się miłości. Chłopak nie jest ślepo zapatrzony w strażniczkę. Wie, że ich miłość jest zakazana i stara się nie wpędzać Calli w kłopoty. Wychodzi jednak inaczej.
4. Otoczenie.- Górska miejscowość, Vail, górskie liceum, dookoła lasy- zdecydowanie mój klimat.


Podsumowując: Mimo, że główna bohaterka czasami denerwuje swoim niezdecydowaniem, a jej przyszły niedoszły swoją pewnością siebie, książka jest niesamowicie wciągająca. Od pierwszej strony, aż po ostatnią. Zdecydowanie polecam każdemu, kto jest zainteresowany tematyką paranormal romance, wilkołaków i zakazanej miłości, która nie ma prawa istnieć, a... Istnieje. I to jak.


Ocena:
★★★★★★★★
8/10

A tymczasem... Do następnego! :) Trzymajcie się!

sobota, 13 września 2014

Surówka z brudem i g*wnem

Uszanowanko!

Jeśli macie w domu telewizor, komputer, telefon z funkcją oglądania ipli/playera i nie żyjecie w jaskini na odludziu, program "Kuchenne Rewolucje" zapewne jest wam znany. Nadawane na antenie TVNu show, przedstawiające ciężkie, wręcz czasami "kliniczne" przypadki w polskich (niekoniecznie dobrych) restauracjach, cieszy się bardzo dużą popularnością. Dlaczego kliniczne? Ponieważ nieraz po spożyciu jedzenia, które serwują te miejsca, można wylądować w szpitalu na płukaniu żołądka. Dlaczego akurat ten wpis chciałabym zadedykować pani Magdzie Gessler i jej programowi? Ostatni odcinek, mimo tego, że nie był najbardziej "hardkorowym" ze wszystkich, wzbudził moje szczególne zainteresowanie. Od razu mówię, że ten wpis jest bardzo luźnym strumieniem świadomości.


Sezon dziesiąty, odcinek drugi - pani Gessler odwiedza przydrożną restaurację "Bufet Country". Wystrój nieciekawy, wszędzie pełno "kurzozbieraczy", jedzenie przyrządzane na patelni tak brudnej, że woła o pomstę do nieba, kucharki nie mają zielonego pojęcia o kuchni amerykańskiej, ale to nie to było to, co najbardziej mnie przeraziło. 
Podczas "oczyszczania" baru ze zbędnych gratów, pani Magda, skacząc po ladzie w obcasach (szacun!), jak kozica po górach, cały brud i tłuszcz znad baru zrzuciła wprost do surówek, leżących sobie spokojnie w bemarach. Nie dało się tego zrobić inaczej, dlatego surówki powinny trafić wprost do kosza na śmieci od razu, albo zostać wyniesione zanim zaczęło się sprzątanie, ale jakimś cudem zostały na swoim miejscu, aż do przyjścia klienta. Pan, postawny mężczyzna z wąsem "wałęsającym się" pod nosem, nałożył sobie na talerzyk marchewkę i mimo, że pani bufetowa poinformowała go, że to do wyrzucenia, postanowił ją skonsumować. Gdy pani Magda postanowiła uratować sytuację, klient odpowiedział "Nie, nie, to nic nie szkodzi, ja zjem".

Serio?!


To był ten moment, w którym opadła mi szczęka. Jak można, wiedząc, że w surówce jest brud, nadal chcieć ją zjeść i jeszcze za nią zapłacić? W tym momencie, poza obrzydzeniem, nasunęło mi się pytanie: Czy ludzi w ogóle obchodzi, co wchodzi w skład tego, co jedzą, czy ślepo spożyją to, co położy im na talerz byle knajpa? Powiedzmy sobie szczerze- restaurację, dla której (przed rewolucją oczywiście) rolada śląska i żurek były elementami kuchni amerykańskiej, można nazwać "byle knajpą". Hipotetycznie, nawet, jeśli owy pan z wąsem nie zostałby ostrzeżony o składzie posiłku który miał zamiar spożyć, to raczej nietrudne domyślić się, że marchewka nie powinna smakować brudem, a wszelkie czarne kawałki bliżej nieokreślonej materii nie powinny się w niej znaleźć. Tu pojawia się pytanie: czy żyjąc w dobie McDonalds i kebabu zastanawiamy się, co znajduje się w składzie naszego posiłku? Czy obojętnie nam już, co jemy, byleby tylko nasycić żołądek i iść do domu, zająć się poważniejszymi sprawami?

Na tym dylemacie żerują właściciele restauracji, którym nie zależy na kliencie i jego zdrowiu, tylko na jego pieniądzach. Przerażające jest to, jak te same sytuacje widuje się w kilkunastu, kilkudziesięciu różnych miejscach. Brudna kuchnia, najtańsze produkty - to, niestety, standard. W związku z tym, że nie za bardzo interesujemy się tym, co ląduje na naszym talerzu, właściciele restauracji wierzą, że łatwo da się nas oszukać, podmieniając tu, odejmując tam, tak, by danie robione tanim kosztem wyglądało na drogie i zeszło drogo. Ślepo wierzymy, że jeśli zapłacimy za danie i zjemy je w miejscu, które nazywa się "Restauracją" (choć zwykle nie powinno się tak nazywać), to w zamian dostajemy smak i jakość. Niestety, tu można się nieźle nadziać. Nieraz słyszałam historie o podmienianiu sera Grana Padano na goudę i szynki prosciutto na szwardzwaldzką, żeby tylko było taniej, albo o myciu spleśniałej szynki w jednej z lokalnych pizzerii. Ludzie, czy wy upadliście na głowę? Przez takie historie, jak spleśniała szynka, czy innego rodzaju zepsute jedzenie, można trafić do więzienia, gdy tylko klient poważnie się rozchoruje i będzie na tyle zdeterminowany w szukaniu zemsty, że skieruje sprawę do sądu. Nigdy nie wiadomo, jaką tolerancję na takie produkty ma losowa osoba, wchodząca do restauracji i zamawiająca danie. Właściciele w swoich domowych zaciszach najprawdopodobniej nie serwują sobie spleśniałej szynki na kanapce, więc nie wierzę, że takie rzeczy po prostu "umykają" ich uwadze. 

Wracając do "Kuchennych Rewolucji", muszę przyznać, że fascynuje mnie ten program i mogę nazwać się jego fanką, a raczej fanką pani Magdy Gessler. Bardzo podoba mi się jej podejście do kuchni i prowadzenia restauracji. W internecie aż huczy od opinii w stylu "Obraża ludzi i dostaje za to pieniądze!". Wiecie co? To jest prawda. Dlaczego tak myślę? Niektórzy właściciele restauracji, ponieważ "restauratorami" nazwać ich nie można, zdecydowanie potrzebują gwałtownego przebudzenia. Większość z nich jest przekonana, że ich knajpa jest wspaniała, czysta, kuchni nie można nic zarzucić, a obsługa jest nadzwyczaj sympatyczna i pomocna. Cytując Pana, który uczy na mojej uczelni gramatyki kontrastywnej: "It's true... Except it's not". Wszystko wydaje się takie na pierwszy rzut oka, lecz gdy zajrzy się za kulisy, rzeczywistość okazuje się zupełnie inna. Tu postawmy tezę: Telewizja nie lubi nudnych ludzi. Widownia nie lubi nudnego spektaklu. Pomijając to, jaką osobą w życiu poza programem jest pani Gessler, dla widzów jest ona przede wszystkim postacią rozpoznawalną dzięki swojemu ognistemu temperamentowi i burzy blond loków.Gdyby była grzeczna i nie okazywała niezadowolenia i rozczarowania ignorancją właścicieli lokali, które odwiedza, czy program nadal miałby sens? Nie byłby to już wtedy program rozrywkowy. Programu rozrywkowego nie ma, póki ktoś po kimś lub po czymś nie "pojedzie". Właściciel przekonany o niezaprzeczalnej (a raczej mocno zaprzeczalnej) jakości swojego lokalu nie zmieni podejścia, jeśli się nim nie potrząśnie. Jak wiecie, na niektórych nawet to nie działa i czasami rewolucja kończy się klapą, jednak Ci, którzy słuchają wskazówek znanej restauratorki i odnajdują sens w tym, co robią, są wynagradzani gośćmi i prestiżem, a co za tym idzie... Pieniędzmi. Dołek restauracji to błędne koło, które może przeciąć tylko ktoś, kto zna się na rzeczy i kto będzie uparty w dążeniu do celu. Czy dałoby się zrobić to grzecznie? Wątpię, a już napewno nie zrobiłoby się z tego show nadającego się do telewizji. Najlepsze jest to, że program "Kuchenne Rewolucje" jest zrobiony na podstawie zagranicznego "Kitchen Nightmares", prowadzony przez samego SZEFA GORDONA RAMSAY'A. Facet chyba każdemu restauratorowi śni się po nocach, z lśniącym w blasku księżyca tasakiem, krzycząc "YOU FUCKING DONKEY!". Wierzcie mi lub nie, jeśli nie widzieliście ani jednego odcinka "Kitchen Nightmares", "Hotel Hell" lub "Hell's Kitchen", szef Ramsay zdecydowanie nie zatrzymuje ani jednej swojej uwagi dla siebie. 

Szef Ramsay w (jeszcze) dobrym humorze


Szef Ramsay w (już) gorszym humorze
Jeśli miałabym wybrać moje ulubione osoby medialne, zdecydowanie wybrałabym dwóch wspomnianych wcześniej restauratorów. Dlaczego? Ponieważ zarabiają pieniądze robiąc to, co umieją robić i na czym się znają. Jeśli chodzi o panią Magdę, jest jedną z niewielu osób w Polsce, która zarabia na tym, że ma pasję i dzięki niej ratuje innych ludzi z opresji. Temperamentne zachowanie w programie jest nie tylko robieniem show, ale również sposobem na obudzenie właścicieli lokali z letargu i popchnięciem w stronę zmian. Oczywiście, gdyby było spokojnie, byłoby nudno - wiadomo. Wyobrażacie sobie Gordona Ramsay'a mówiącego "Przepraszam bardzo, ale obawiam się, że przegrzebki, które pani podała, są odrobinkę niedogotowane... Czy mogłaby pani usmażyć je raz jeszcze?"? Nie? Ja też nie. Tak samo, jak nie wyobrażam sobie pani Magdy, która nie rzuca w kucharzy starym makaronem i nie tłucze okien siekierą. Poza tym, nie sądzę, by temperament pani Gessler był udawany, gdyż sama straciłabym cierpliwość w wielu sytuacjach, z jakimi ona spotyka się w knajpach przed rewolucją. 
Na tym polega telewizja rozrywkowa, proszę państwa. 

Zostawiam was z przemyśleniami i pytaniami: Jak wy odnosicie się do sprawy swoich posiłków? Wolicie gotować w domu, czy jadacie w lokalach? Czy zdarzyło wam się dostać nieświeże bądź zwyczajnie niedobre jedzenie? Jak odnosicie się do tematu "Kuchennych Rewolucji"?

Trzymajcie się ciepło! :)

Kasia

piątek, 12 września 2014

O mnie i mojej powieści słów kilka

Cześć, drodzy czytelnicy!


Co tam u was? Wakacje minęły, choć nie wszystkim - studenci-szczęściarze bez poprawek mogą sobie jeszcze słodko leniuchować w domu. Nie każdy ma taki wspaniały przywilej, dlatego nieszczęśnicy, tacy jak ja, ciężko pracują, by kampanię wrześniową przejść z tarczą, a nie na tarczy. Wrzesień to takie (trochę) Igrzyska Śmierci, więc pozostaje mi tylko życzyć wam (i sobie) pomyślnych igrzysk i niech los wam zawsze sprzyja! *podnosi trzy palce i gwiżdże*

W związku z tym, że to mój pierwszy wpis na blogu, chciałabym się przedstawić (nie martwcie się, w dużym skrócie!). Na imię mi Kasia, mam 21 lat i jestem studentką trzeciego roku filologii Angielskiej. Obecnie mieszkam w Poznaniu, gdzie studiuję i piszę pierwszą powieść. Moje pasje to oczywiście książki, makijaż, gry komputerowe i muzyka. Jeśli chodzi o literaturę, z chęcią sięgam po fantastykę i romanse paranormalne, choć czasami trafi mi się jakaś powieść obyczajowa, którą wchłaniam, jak gąbka. Czytam zarówno w języku polskim jak i angielskim, gdyż większość serii, które zaczęłam, kończą się na pierwszym, bądź drugim tomie w Polsce, podczas gdy za granicą istnieje jeszcze kilka części - niestety, u nas nie ma zwyczaju kontynuuowania serii (jak np. "Żelazny Dwór", która liczy 6 części + dodatkowe "DLC", a w Polsce wydano dwie...). Mówi się trudno i kupuje się książki za granicą. W sprawie muzyki, mój gust jest bardzo szeroki - jednak moim ulubionym artystą jest Passenger, na którego koncert wybieram się już 19 października do Berlina.
No i czas na moje ostatnie hobby, czyli gry komputerowe i wszystko, co się z nimi wiąże; czasami boję się przyznawać, że gram, bo nieuchronne jest bycie "pozerką" (temat dziewczyn w gamingu zasługuje na oddzielny wpis...). Chętnie również oglądam youtuberów grających "na wizji" - szczególnie w horrory :).

Koniec tego gadania o sobie, bo nie ma co odkrywać za dużo przy pierwszym spotkaniu, prawda? Moim zdaniem o człowieku świadczą czyny, a nie jego słowa, a moim największym "czynem", póki co, jest moja pierwsza powieść, zatytułowana roboczo "13" (jednak w zamyśle mam parę tytułów).

"13" opowiada historię dziewczyny, której życiu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Przez pakt, jaki zawarła 18 lat temu jej matka, Anastazja Lane ma wstąpić w szeregi zakonu Szkarłatnych, którzy pracują nad stworzeniem armii nieumarłych z pomocą czarnej magii. Dziewczyna o zagrożeniu nie ma pojęcia, jednak gdy w jej nowym domu, do którego wprowadza się po tajemniczym pożarze poprzedniego, pojawia się niesamowicie przystojny Jasper Montrose, dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu i przyszłym losie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Jasper jest zjawą, Anastazja zaczyna do niego czuć coś więcej, niż przyjaźń i okazuje się, że dziewczyna ma dar, którego kompletnie nie umie kontrolować. Czy uda się jej ocalić rodzinę i miłość? Czy miłość może być silniejsza niż śmierć i czarna magia?

Tak, tak właśnie wyobrażam sobie tekst z tyłu okładki ;).
Co sądzicie? Przeczytalibyście? Kupilibyście, gdybyście zobaczyli na półce w Empiku? W następnym wpisie chętnie dodałabym zarys bohaterów. A tymczasem, dzięki za uwagę, pamiętajcie o komentowaniu i obserwowaniu mojego skromnego bloga i do usłyszenia (a raczej napisania)!